22.08.2016

Od zegara wyjście.

Dziś parę słów o dziwnych inspiracjach. Tym razem wiersz powstał po tym, jak spojrzałem się na zegar stojący na biurku, a za oknem była już ciepła noc. 

,,Od zegara wyjście

Płyną sekundy i minuty,
Wszystkie już nurtem podróżują,
Od zegara dziwne wyjście.

Płynę Wisłą na tratwie z butelek,
Niosą pięknie, jak najdroższe drewno,
Od zegara takie dziwne wyjście.

Siedzę w domu,
Zza okna Warszawa,
Szepce do ucha znane już słowa,
,,Zobacz chłopie, co spisałeś,
Od zegara wszystko się wzięło”.

2.06.2016
Pozdrawiam!

19.08.2016

Ja w lustrze.

Wracam dziś do formuły podstawowej bloga. :)

Dla S.J.

,,Ja w lustrze

Starszy o kilka ładnych lat,
A mimo to mam podobny rys humoru,
Dziwi mnie świat jeszcze,
Absurdem maluję policzki.

Ręką macham,
Moje odbicie macha,
Kicham,
Ono też kicha.

Niepokoi mnie tylko puszka,
W rogu stojąca.

Czy będzie aż tak źle?

20.07.2016 
Pozdrawiam! 

16.08.2016

Podróż morska z absurdem w tle, cz. 15 i 16.

15. Wesołe miasteczko, albo parada wspomnień.

Przy wejściu przywitał mnie karzeł w czerwonej pelerynie, uczynił to po czesku, co spowodowało u mnie natychmiastowy powrót pamięcią do dawnych lat. Znów siedziałem w gondoli Diabelskiego Młyna, pode mną rozpościerał się wspaniały krajobraz złożony z jeziora po lewej i morza po prawej stronie. Maszyneria poruszała sie bardzo wolno, wręcz majestatycznie w swej powolności. Mogłem znów zobaczyć każdy fragment, każdy, dowolnie wybrany detal otoczenia, zarówno z wysokości wieżowca, jak i z wysokości niemal gruntu. Szybkość jazdy zwiększała się, nie do końca zauważalnie, jednak rosła z każdą minutą. W pewnej chwili poczułem się raczej jak pasażer Diabelskiego Młota (który de facto był obok). Gdy prędkość piekielnego koła przekroczyła pewien próg, poczułem jak wielka siła wyrzuca mnie z gondoli. Pęd powietrza spowodował natychmiastowe załzawienie oczu, fragmenty rzeczywistości zakodowały się przed moim wzrokiem, pojawiła się na ich miejscu czerń nie do przebicia. Wiedziałem już, że za parę sekund rozbiję się o ziemię. W chwilę potem wszystko zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Karzeł w pelerynie zmienił się w rybaka ubranego w szary płaszcz. Wiedziałem o końcu mojej podróży.

16. Koniec, albo powrót do rzeczywistości.

Poczułem się przez chwilę tak, jakby jechał tunelem, co jakiś czas rozbłyski światła, jednak poza nimi właściwie sama ciemność. Otworzyłem oczy, popatrzyłem dookoła, nic nie zmieniło się w rzeczywistości, mimo mojej podróży.
Na ścianie pokoju, w którym jestem wisi dość dziwny obraz. Łączy  w sobie wysiłki prymitywistów i dzieci z pobliskiego przedszkola. A przynajmniej wszystko na to wskazuje. Fioletowa plama w rogu przywodzi na myśl brak farby do namalowania wydmy. Brązowe kikuty wystające zarówno z wody jak i z wydm przypominają falochron. Dlaczego sięga on kilkadziesiąt metrów w głąb lądu? Nie wiadomo.

Mała, zielona łódka namalowana jest z zagubieniem wszelkich proporcji, gdybym nie miał styczności z malarstwem powiedziałbym pewnie, że tak miało być, a nawet, że tak wygląda prawdziwa sztuka. Absurdalność sceny budzi także wydma schodząca niczym wielka, Złota Góra na spotkanie morza. Tak skończyłem moją podróż, nie umiem określić ile trwała, może minutę, może godzinę, a może kilka dni. Nigdy się tego nie dowiem. 

Pozdrawiam!

13.08.2016

Podróż morska z absurdem w tle, cz. 13 i 14.

13. Kebab, albo poszukiwanie korzeni.

Po szybkim prysznicu skierowałem się w stronę miasta. W stronę tandety. Chciałem odszukać pewnego Turka, przynajmniej tak mówili o nim ludzie w U. Nie wiem na ile była to prawda, nie interesowało mnie to za mocno, chciałem omówić z nim kwestię moich korzeni. Bowiem nos, charakter i parę innych cech wskazywało na I. A nikt nie zna się lepiej w tej materii niż Arabowie (względnie mogą być Turcy, w końcu w mieście nie było Arabów). Odszukanie jego miejsca pracy nie było zbyt trudne, charakterystyczny zapach rozciągał się już dwie przecznice wcześniej. Turek okazał się oryginalnym przedstawicielem państwa spod znaku półksiężyca, nieźle mówił po polsku, jednak w sposób charakterystyczny wymawiał pewne zbitki głosek. Zaproponował mi istną ucztę, falafel, kebab z jagnięciną, kebab z kurczakiem i na deser duży kawał chałwy. Bronił się zaciekle przed zapłatą, tłumaczył to faktem, że znajomi J. są jego znajomymi. Po wtłoczeniu w siebie tak obfitego lunchu (Turek zjadł tyle samo) postanowiłem przejść do rzeczy, nim zalegnę na wywieszonym obok stolików hamaku. Burak-tak miał na imię Turek, po wysłuchaniu moich podejrzeń obejrzał mnie pod różnymi kątami. Chwilę rozmawiał ze swoim kucharzem gestykulując dość energicznie. W końcu podał mi diagnozę korzeni: mogę być albo Turkiem, albo Bułgarem. Nieco zasmuciła mnie ta druga opcja, jednak dodatkowa porcja kebabu z jagnięciną przegnała wszelkie troski. Burak odprowadził mnie kawałek, namawiał mnie bardzo mocno, bym pojechał z nim do Turcji. Wystarczy, że przez sezon pomogę mu przy kebabie w Polsce. Nie zgodziłem się tłumacząc się koniecznością sprawdzenia drugiej opcji korzeni. W rzeczywistości chodziło o to, że nie wytrzymałbym za długo w towarzystwie tak smakowitych kebabów. Stałbym się kandydatem co najwyżej do cyrku osobliwości (o ile jeszcze takowe istnieją). O jakimkolwiek lataniu samolotem czy nawet jeździe pociągiem musiałbym zapomnieć. Pożegnałem Turka jak najmilej umiałem i udałem się nad jezioro.

14.Syrenka, albo w matni miłości. 

Smugi Słońca oświetlały bardzo nastrojowo toń jeziora. Czułem się podobnie jak rano nad morzem. Przysiadłem na ławeczce, wsłuchany w gwar rozmów nie zauważyłem nadchodzącego niebezpieczeństwa. Wszyscy ostrzegali mnie przed B. kręcącą się nad jeziorem Zjadaczką Męskich Serc. Nagle wyłoniła się niczym Kali, obwieszona cieniami swoich partnerów, którzy składali się na przynajmniej potrójny straszny naszyjnik. Była to kobieta z gatunku tych, które wsiadając do auta z mężczyzną lub odwiedzając go w miejscu zamieszkania wysysa jego soki życiowe do ostatniej kropli. Zagadała także do mnie, widocznie zainteresowała ją moja nienachalna opalenizna oraz dres marki Andidos. Jej głos nie przypominał niczego znanego mi wcześniej, mutacja siły trzęsienia ziemi z trąbą powietrzną to istny eufemizm na to, co mnie spotkało. Jeziorna Syrena zaczęła wypytywać się o moje zarobki, auto, mieszkanie i setki innych mało znaczących szczegółów. Widać już planowała mnie omotać swoim lateksowym wdziękiem, a po wykorzystaniu zostawiłaby moją martwą powłokę na pastwę mew. Kolejnym krokiem była nieudana (na szczęście) próba pocałowania mnie w usta. A fe, jak ja nie cierpię takich Pożeraczek, te malinowe błyszczyki, te koralowe policzki, a oczy to już istna katastrofa. Zmalowane do granic niemożliwego. Nadmorska Kali po pierwszej próbie wcale nie zrezygnowała, próbowała chwycić mnie w pół, by wcielić w życie swój plan. Wymknąłem się jej w ostatniej chwili, uciekałem przez dobre dziesięć minut, aż w końcu dotarłem do wesołego miasteczka. 

Pozdrawiam!

10.08.2016

Podróż morska z absurdem w tle, cz. 11 i 12.

11. Sen, albo powracająca rzeczywistość.

Zwykle nie pamiętam za dobrze moich snów, jedynie te śnione nad ranem mają szansę zostać w pamięci po przebudzeniu. Podobnie było i tym razem. W nocy mijały mnie mary senne, a może po prostu tak sobie wmówiłem. Dopiero sen nad ranem wyrył się w mojej pamięci. Z tego co zapamiętałem byłem w jakimś nie znanym mi wcześniej pomieszczeniu, jednak osoby jakie widziałem były mi znane: S, R i ich znajomi z miejscowości K. Znamienne jest, że Pan z K. w rzeczywistości ma problemy z sercem, jest po jednym zawale. Jednak obecność by-passów nie przeszkadzała mu w piciu, niemal na czas alkoholu. Ścigali się wszyscy ze wszystkimi obecni w moim śnie. W końcu było widać po znajomym z K, że już nie jest w stanie więcej wypić. Chwiał się, bełkotał, ogólnie był w nie najlepszym stanie. W końcu stało się coś niewyobrażalnego, jednak nie wiem co, bowiem mój mózg przestał wysyłać wizje senne. Po prostu nagromadzenie złych emocji spowodowało, że obudziłem się. Nie roztrzęsiony, ale z dość dużym niepokojem. Od razu pomyślałem o znajomych z K. Jednak po chwili wytłumaczyłem sobie, że to był tylko sen. Zły sen.

12. Wschód Słońca, albo Przywitanie Dnia.

Pomimo wczesnej pory ubrałem się dość szybko i poszedłem w stronę plaży. Nigdy wcześniej nie miałem okazji zobaczyć Wschodu. W końcu przez niezbyt miły epizod nadarzyła się okazja zobaczyć czy naprawdę jest to tak piękne zjawisko jak mówią inni. Ścieżka wijąca się między dwoma murkami zdawała się skrzyć złotem. Przeważały nuty żółte, zmieszane w pewnej proporcji z pomarańczowymi odblaskami. Im bliżej byłem morza, tym Słońce stawało się większe. Im stawało się większe, tym złota poświata mocniej otulała moje ciało. Ciepło jakie wydzielała nie jest w stanie opisać żadne ludzkie słowo. Czułem się, jakbym przeniósł się w inny wymiar czasoprzestrzeni. W końcu dotarłem na plażę, miękkość piasku pod nogami spotęgowała wrażenie podróży w inne miejsce. Morze delikatnym szumem, wiatr niosący powiew bryzy spowodowały, że wróciłem myślami do tu i teraz. Słońce skrzyło się milionami barw i dziesiątkami rodzajami odblasków, iskier, rzucało na wodę kolejne refleksy, woda załamywała je niczym lustra w lunaparku. Jednak zamiast wykrzywiania rzeczywistości w najbardziej wymyślny sposób lustra te potęgowały wrażenie obcowania z czymś nie z tej planety. Zamknąłem oczy, pozwoliłem by wiatr naniósł nieco piachu w moje włosy, bym połączył się ze Słońcem, z morzem i plażą. Sekundy rozciągały się w minuty, minuty w godziny, a te zaczęły zakręcać w niewyobrażalnie długie serpentyny. Zakręty tworzyły się ciasno obok siebie, powstał istny labirynt Czasu. W końcu z zamyślenia wyrwał mnie natarczywy skrzek mewy. Latała na tle tarczy Słońca, promienie stworzyły wokół jej postaci magiczne iskry, odebrałem ją niczym Małego Anioła, który pojawił się tu, między nami, by przekazać nam coś bardzo ważnego. Druga mewa zaczęła szybować w kierunku pierwszej, po paru chwilach była ich już liczna grupa. Zmęczone lotem usiadły na wodzie. Fale początkowo dość bezceremonialnie obchodziły się z ptakami. Te jednak nie zrażone intensywnością przywitania przez morze dryfowały, co jakiś czas zalewane od dzioba po ostatnie pióra z ogona wodą. Zwracam się na Wschód, tam skąd przybywa Dzień. Idę na Wschód, by poznać co nie poznane do tej pory dla nas się zdawało. Ślady bosych stóp namaczane przez falę zdają się mówić o tym co ważne. Są znacznikiem, w pewnych okolicznościach nie ma odwrotu, przeszłość ginie, liczy się tylko nowy Dzień. Tak samo moja wędrówka, tam skąd Słońce nadchodzi wydaje się nieść podobny przekaz. Dochodzę do szklanych domów, już nie są nagrzane, bije od nich nawet chłód, chłód nocy. Promienie muszą stoczyć walkę z zimnem i cieniem. Trwać może nawet kilka godzin, w końcu te pierwsze oznaki Wschodu są dość słabe, niezbyt ciepłe. Jednak koło południa wygrywa Słońce. Wędruję dalej, w kierunku horyzontu położonego na Wschód ode mnie. Ślady bosych stóp namaczane wodą są znacznikiem. Idę jeszcze chwilę. W końcu decyduję się wrócić do ośrodka. Widziałem jak Słońce stwarza kolejny Dzień. Ślady na piasku namoczone wodą, ślady moich bosych stóp nie będą wieczne. Jednak wrażenie, doznanie z tego zjawiska zostaną we mnie na zawsze. Wróciłem pełny nieznanej mi wcześniej energii do ośrodka. 

Pozdrawiam!

7.08.2016

Podróż morska z absurdem w tle, cz. 9 i 10.

9. Rudzielce z lasu, albo siła złego na jednego.

Minąłem kilka przyjemnie zapowiadających się polanek, mając jednak w pamięci zdarzenia z ostatnich dni wolałem nie spotkać na swojej drodze nikogo, kto zechciałby zburzyć spokój mojej wędrówki. W pewnej chwili zobaczyłem między drzewami lisie kity. Pomyślałem sobie, że pójdę za nimi, może doprowadzą mnie w jakieś ciekawe miejsce. Cichutko, by nie spłoszyć zwierząt ruszyłem w ślad za nimi. Po jakimś kwadransie marszu, dość intensywnego, ale do zniesienia dotarłem na polankę. Schowałem się za drzewem i obserwowałem. Na polance zebrało się około 20 lisów, wszystkie były bardzo do siebie podobne, zapewne z tego samego ojca lub matki. Gdy Słońce zaczęło się chylić za horyzont przemówił najstarszy lis. Zajęło mi jakieś dziesięć minut nim doszedłem do siebie po szoku spowodowanym tym zdarzeniem. Jednak później skupiłem się zupełnie na słowach rudzielca. Opowiedział jak to myśliwi z psami na koniach ścigają młode lisy po lasach, przez wiele godzin nie dając im ani sekundy wytchnienia. Mówił jak zabijane są te zwierzęta, tylko po to, by nie wchodziły w szkodę człowiekowi. A przecież to raczej my weszliśmy w szkodę lisom. Streścił też pogarszającą się sytuację dla nich nad morzem, zamykanie kurników, koszy z odpadkami bardzo, ale to bardzo szczelnie. Kurczące się połacie lasu, kurczące się obszary dożywienia u ludzi. To wszystko spowodowało według najstarszego lisa zupełną paranoję wobec nich powstałą u nas. Nie mogłem więcej słuchać tych okropności, wyjąłem z kieszeni nie dojedzoną kanapkę i zostawiłem za sobą ślad złożony z pokruszonej wędliny.

10. Szafa grająca, albo Jaka to Melodia.

Wiedziałem bowiem o ognisku, jakie miało odbyć się pod wieczór. Ruszyłem żwawym krokiem mimo wielu zdarzeń z poprzednich dni. Pierwszą rzeczą jaką zauważyłem po zbliżeniu się do miejsca ogniska była dość pokaźna piramida złożona z pustych butelek po napojach wyskokowych. Kolejny szok przeżyłem gdy doszedłem bliżej  prymitywnej sceny przygotowanej na występy umilające konsumpcję. W tym roku do kiełbaski przygrywało dwóch panów słusznej budowy, jeden na keyboardzie, drugi na gitarze elektrycznej w stylistyce gitar z zespołu Trubadurzy. Zaczęli z wysokiego C, zagrali największe hity i klasyki muzyki disco-polo. Wczasowicze wyraźnie nie byli jeszcze w nastroju do zabawy, bowiem koło ogniska tańczyła tylko  jedna para. Panowie po rozgrzaniu publiczności zeszli z wysokiego C na dość rzewne nuty. Śpiewali o tych, które rozkochały w sobie innych samców, po czym zostawiły ich. W końcu Pan Keyboardzista stwierdził, że człowiek nie wielbłąd i pić musi. Nie mam pojęcia jaki związek miało to z jego późniejszymi działaniami, nie mniej przestałem wnikać. Odszedł on bowiem w stronę ogniska, zostawił Pana Gitarzystę oraz włączony sprzęt grający w rejonach lat 80. XX wieku. Zniecierpliwiony odgadywaniem jakie przeboje grali, zarówno na początku, jak i po przerwie na jedzenie odszedłem do pokoju. Z tarasu słyszałem nadal niezbyt udane wykonania hitów radia i telewizji. W końcu zmęczony poszedłem spać. 

Pozdrawiam!

1.08.2016

Podróż morska z absurdem w tle, cz. 7 i 8.

7. Plażowanie, albo czasem Słońce, czasem deszcz.

Poszedłem od razu na plażę, wypożyczyłem leżak i przysiadłem zasypany mniej więcej do kolan w piachu. Deszcz kropił, nieprzyjemnie mocząc mi okulary. Zasłoniłem się więc parasolką budząc śmiech wśród innych plażowiczów, którzy jednak zdecydowali się tylko na spacerowanie. Zdenerwowany zacząłem kopać dłonią w piachu. Stwierdziłem, że skoro tu ze mnie szydzą dokopię się do Chin. Może lato tam będzie lepsze, może będzie jakoś bardziej egzotycznie niż tu. Z emocji pracy wyrwał mnie natarczywy, piszczący nieco w wysokich rejestrach głos należący, jak się po chwili okazało do sprzedawcy lodów. Wyśpiewał od razu z dziesięć sprośnych wierszyków nawołujących do zakupu jego produktów. Wziąłem od razu pięć lodów, by choć na chwilę zamilkł. On jednak zaczął tłumaczyć mi cały proces technologiczny robienia lodów, kukurydzy gotowanej, pop-cornu i wielu innych rzeczy sprzedawanych na plaży. Znów moje oczy osiągnęły wielkość pięcio złotówki. Absurdem jest przecież wciskać ludziom lody, gdy na dworzu temperatura wynosi jakieś 15 stopni i w dodatku deszcz moczy wszystko wokół. Uciekłem od sprzedawcy, biegłem ile sił w nogach i płucach. Szybko skończyła mi się energia, opadłem z sił, musiałem odpocząć. Na szczęście sprzedawca zniknął mi z pola widzenia. Wszedłem z kolejny raz na promenadę, tym razem poszedłem w stronę Wielkiego Skrzydła, by usiąść i odpocząć, w międzyczasie zbliżał się Zachód Słońca.

8. Rozmowy przy Słońcu, albo balet słowny.


Oddaliłem się troszkę od skupisk ludzi, mając nadzieję na chwilę spokoju i samotności. Niestety trafiłem na grupę emerytów, która obsiadła ławeczki w oczekiwaniu na Zachód. Czas skracały im puszki i butelki ze Złotym Trunkiem. Popijając od czasu do czasu małe łyki rozwodzili się nad ważnymi dla nich tematami. Gdy tylko mnie zobaczyli majaczącego na horyzoncie jeden Pan krzyknął do mnie, abym dołączył do wesołej gromady. Zaproponowali mi piwo, odmówiłem mając na uwadze incydent z kolegami. Od razu zostałem wypytany przez Panów i Panie na okoliczność moich przekonań, stosunku do wielu etycznie zagmatwanych problemów, a także odnośnie stanu cywilnego. Wymigiwałem się od odpowiedzi, zasłaniałem się wolnością przekonań, na nic się to jednak zdało. Ludzie ci zaczęli być o wiele mniej przyjemni niż na początku. Zaczęli wykrzykiwać dziwne, politycznie napakowane hasła, zrzucali winę jedynie na jednego człowieka i jego partię. W końcu stwierdziłem, że szkoda mojego czasu na takie rozmowy o niczym. Wskoczyłem na murek i żwawym krokiem udałem się do lasu. 

Pozdrawiam!